''Kontynuacja noweli ''Latarnik'' Henryka Sienkiewicza''

I tak oto nastał początek nowej tułaczki Skawińskiego. Znowu był on nieszczęśliwym człowiekiem, ponieważ stracił posadę latarnika, a to właśnie na latarni znalazł tak długo wyczekiwany spokój i ukojenie duszy. ''Boże, spraw, aby to się już skończyło” – myślał, stojąc tuż przy burcie i patrząc na mewy, które z taką lekkością i błogim krzykiem kręciły się wokół podróżnych. Jedynym jego szczęściem w tej chwili była książka z polskimi zapiskami. Dla niego był to „powrót” do Ojczyzny. Dzięki polskiej mowie przelanej na papier, duszę Skawińskiego owiały wspomnienia rodzinnej wioski, tych lasów, pól i łąk. Czy pragnął śmierci? Pewnie tak, tej błogiej i wśród polskich brzóz.

Tymczasem płynął statkiem do New Yorku, lecz na nowo obudzona ze zdwojoną siłą tęsknota za ukochanym krajem nie dawała mu spokoju. Obudził w sobie myśli o rodzinie. O kochanej matce i ojcu. Tak bardzo chciałby odwiedzić ich groby i stojąc nad mogiłami i patrząc w błękit polskiego nieba, pomodlić się za ich dusze. Skawiński przypomniał sobie też Marysieńkę - ukochaną z młodzieńczych lat. W głowie rozjaśnił mu się obraz cudownej, rumianej i roześmianej dziewczyny z zarzuconymi na plecy dwoma złotymi niczym łany zbóż warkoczami, w których tańczyły promienie słońca. Co się z nią teraz dzieje? Czy Marysieńka jeszcze żyje? Mężczyzna wspomnieniami przywołał także ojca dziewczyny. Był bardzo surowy, miał głaz zamiast serca. To przez niego Marysieńka nie poślubiła Skawińskiego. Latarnik zobaczył także oblicze swej matki, a na wspomnienie o niej począł płakać jak dziecko. Dokładnie przypomniał sobie dobrotliwą, zmęczoną twarz pokrytą zmarszczkami, którą okalał biały warkocz zawinięty wokół głowy. Czuł, że jak zwykle patrzy na niego dobrymi oczami o morskim kolorze, uśmiechając się łagodnie. Była taka kochana! Ojca nie pamiętał. W tamtym momencie żałował tego jak nigdy dotąd. Po zejściu z pokładu Skawiński tak naprawdę nie wiedział, co ma zrobić. Postanowił iść przed siebie w głąb nieznanego miasta. Był bardzo głodny, więc zaszedł do przydrożnej piekarni znajdującej się niedaleko portu i kupił bochen chleba. Po kilkunastu godzinach od ostatniego posiłku ten podsuszony kawałek pieczywa smakował niczym ambrozja. Na statku nie czuł głodu, ponieważ zatonął we wspomnieniach. Pieniędzy powinno wystarczyć mu jeszcze na kilka takich bochenków. Niedaleko odwiedzonej piekarni płynęła rzeka, a gdzie jest rzeka, tam powinien być także most - myślał. Postanowił iść wzdłuż wody, aż natknął się na coś podobnego do mostu. To była jednak tylko zwykła drewniana kładka. Miała dziury i zapewne nie stanowiła zbyt dużej ochrony przed deszczem, wiatrem, a już na pewno nie przed chłodem. Znajdowała się w ponurym, aczkolwiek intrygującym miejscu. Niedaleko rosły stare brzozy i rozłożyste wierzby o grubych konarach i gałęziach w sukniach z mgły, co dodawało pejzażowi wiele tajemniczości. Rano na liściach drzew iskrzyły się krople rosy wyglądające niczym perły na szyjach wytwornych dam. Pod samą kładka gleba była wilgotna, więc roiło się w niej od dżdżownic, pijawek, pajęczaków i skorupiaków. Jednak słońce zachodziło już za horyzont, a okolica powoli pogrążała się w szarościach, niebo usłane lśniącymi gwiazdami robiło się granatowe, a jego kolor wolno przeistaczał się w czerń. Latarnik chciał tej pięknej nocy spać pod chmurami na trawie, jednak na wypadek deszczu schronił się pod kładką. Nie były to dobre warunki do snu dla starca w jego wieku.

Następnego ranka już o wschodzie słońca obudził go chłód. Było mu bardzo zimno i wydawało mu się, iż odmroził sobie, nie zakryte części ciała. Podupadły na zdrowiu wstał i poszedł w kierunku drzew z zamiarem zebrania chrustu. Wziął dosyć dużo gałęzi i mniejszych gałązek. Już chciał rozniecić ogień, oprzytomniał, że nie ma zapałek. Wyziębiony poszedł przed siebie z nadzieją, że znajdzie jakiś sklep. Dotarł do niego po dwóch kilometrach. Był bardzo wyczerpany, jednak ostatkiem sił rozpalił ogień. Kiedy już się ogrzał, słońce wyszło zza chmur. Skawiński poczuł się trochę lepiej, zjadł resztki chleba i począł łowić ryby prowizoryczną wędką. Udało mu się złapać kilka małych rybek, lecz miał na to zbyt dobre serce, wpuścił ryby na powrót do wody. Tak mijały kolejne dni, jednak kiedy zaczęły kończyć mu się pieniądze, postanowił powędrować dalej.

Ze swego rodzaju żalem opuszczał dziurawą kładkę, która przez jakiś czas zapewniała Skawińskiemu dach nad głową. Szedł długo. Po kilku dniach dotarł do tętniącego życiem serca miasta – gospody. Był bardzo słaby. Jego starczy wiek nie pozwalał na tak długie wędrówki po kilku nocach spędzonych na podmokłej ziemi. Bolały go plecy, bardzo kaszlał i miał gorączkę, lecz niewzruszenie szedł dalej. Wstąpił do karczmy, aby się ogrzać i za ostatnie pieniądze kupił sobie coś ciepłego do picia.

Nie miał pojęcia, co może zrobić dalej. Spoczął przy jednym z wolnych stolików i nie mógł powstrzymać łez, zaczął płakać. Płakał z żalu, tęsknoty i z poczucia, że jest słabym człowiekiem mogącym w każdej chwili zginąć z głodu i zimna. Kiedy karczmarz przyszedł, aby podać Skawińskiemu zamówiony gorący napój, zainteresował się, dlaczego ten poczciwy stary człowiek płacze niczym małe dziecko oderwane od matczynej spódnicy. Skawiński poznał w karczmarzu prawego człowieka, więc zaufał mu i opowiedział swoją całą historię. Karczmarza wzruszył los latarnika i zaproponował mu mieszkanie w pokojach nad karczmą. W pierwszej chwili latarnik był bardzo zdumiony propozycją. W następnych nie chciał na nią przystać. Uważał, iż nie może siedzieć w pokojach, które karczmarz normalnie wynajmuje i nic mu nie zapłacić. Jednak po dłuższych namowach i argumentacji mężczyzna zgodził się. Tak oto latarnik nareszcie zamieszkał w porządnym i czystym mieszkanku, lecz ciągle spokoju nie dawała mu sprawa długu wobec karczmarza. W związku z tym postanowił zapytać go czy w karczmie nie znalazłaby się jakaś praca nie wymagająca zbyt dużej sprawności fizycznej. Nowy przyjaciel Skawińskiego zaproponował mu pracę jako osoba myjąca talerze i kufle po piwie. Skawiński przystał na tę propozycję. Od tamtej chwili przez kolejne tygodnie pracował i mieszkał w gospodzie. Pewnego dnia do zajazdu zawitała starsza kobieta wraz z muskularnym mężczyzną u swego boku. Skawińskiemu wydawało się, że kiedyś widział już tę kobietę, lecz nie mógł przypomnieć sobie gdzie. Małżeństwo nie wyglądało na zamożne. Odzienie mieli skromne, ale czyste i zadbane. Kiedy podeszli do karczmarza, prosząc o pokój do wynajęcia na kilka nocy, musieli podać swoje nazwiska. Wtedy padło : ''Nazywam się Jan Ruziemski, a to moja zacna małżonka Maria Oleszówna''. Skawińskiemu serce mocniej zabiło, Maria Oleszówna? Przecież to właśnie jest jego ukochana Marysieńka! Ale czy to możliwe? Ona tutaj? Ale dlaczego? Postanowił za wszelką cenę z nią porozmawiać. Podszedł do swej umiłowanej kobiety i zaczął nieśmiało mówić:

-Marysia? Czy to naprawdę ty? Czy mnie poznajesz?- zapytał o to, lecz kiedy na niego spojrzała swymi kasztanowymi oczyma, nie miał wątpliwości. To było to samo spojrzenie, ta sama twarz, tylko ukryta pod siateczką z drobnych zmarszczek.

-Kim pan jest?- spytała wielce zdumiona kobieta.

- To ja, twój umiłowany z młodzieńczych lat! Syn Skawińskiego z naszej wioski.

- Och, naprawdę? Nie wierzę, czy to może być prawdą?

-Marysiu, co się dzieje? Kim jest ten mężczyzna i czego od ciebie oczekuje? Powiedz mi żono! Czyżbyś coś przede mną ukrywała?- zapytał roztrzęsiony Jan, mąż Marysieńki.

-Ależ nie, Janku. To jest mój dawny narzeczony, za którego nie pozwolił mi wyjść ojciec.

Para staruszków padła sobie w objęcia i serdecznie się uściskali. Mężczyźni również uczynili przyjazny gest, jakim jest podanie sobie prawic. Troje Polaków umówiło się na kolację w tej oto gospodzie, wszyscy byli siebie ciekawi, a po głowie krążyło im wiele pytań bez odpowiedzi. To dotyczyło szczególnie Marii i Skawińskiego.

Dalsze godziny tego dnia latarnik nadal pracował, lecz nie szło mu tak dobrze jak zwykle. Karczmarz dostrzegł tę zmianę. Skawiński z chęcią opowiedział mu o niezwykłym spotkaniu po latach. Cieszył się, że nareszcie może powiedzieć głośno o swoich uczuciach. Myślał jednak, o czym oni wszyscy będą rozmawiać? O dawnych czasach? To zapewne nie spodoba się Janowi. Więc o czym innym? Przecież tak długo się nie widzieli... Skawiński nadal kochał Marysieńkę, była jedyną kobietą, którą darzył tym uczuciem, ale ona miała już męża. Na wieczornym spotkaniu małżeństwo było ciekawe, dlaczego Skawiński znalazł się w New Yorku, a jego także intrygowało, dlaczego oni tu zawędrowali. Okazało się, że wszyscy troje musieli emigrować z Polski ze względów politycznych. Skawiński opowiedział rodakom o swojej wieloletniej tułaczce, o pracy w latarni, o polskiej książce... Ich ta historia wzruszyła, Marysia nawet białą, lnianą chusteczką skrycie ocierała łzę, która spływała jej po policzku. Maria i Jan także od wielu lat nie widzieli Ojczyzny. Poprosili Skawińskiego, aby pokazał im swoją polską książkę. Przez kilka godzin siedzieli i płacząc… czytali. To było wielkie przeżycie, usłyszeć słowa polskiego pisarza owiane ciepłem poezji, nawet dla Skawińskiego, który zawsze sięgając po książkę, płakał. Kiedy skończyli czytać, było już późno w nocy. Po kilku dniach, dzień przed kolejnym wyjazdem małżeństwa, Marysia szepnęła Skawińskiemu do ucha, aby o godzinie drugiej w nocy przyszedł pod starą wierzbę niedaleko pobliskiego jeziora. Skawiński był bardzo przejęty spotkaniem, nie wiedział, co go czeka. Powitali się.

- Mój drogi, kiedy wyjechałeś z Polski, ja wyszłam za mąż za Jana, ale nigdy tak naprawdę go nie kochałam... znałeś mojego ojca, więc wiesz, jaki był. To on nakazał mi go poślubić, ponieważ uważał, iż była to dobra partia dla mnie. Ale ja nigdy o tobie nie zapomniałam, teraz wszystko przepadło, mimo iż się odnaleźliśmy, jesteśmy bardzo starzy... chciałam tylko, abyś o tym wiedział i proszę nigdy o mnie nie zapomnij - to powiedziawszy Marysia lekko ucałowała mężczyznę w usta. Skawiński jeszcze długo stał pod drzewem, nadal czując dotyk ciepłych, różowych warg na swoich ustach i przemyślając to, co usłyszał. Nie wiedział, co ma o tym sądzić. Na chłodzie w blasku księżyca przestał kilka godzin, ale nie czuł upływu czasu. O wschodzie słońca on także poszedł do karczmy. Marysi i jej męża już tam nie było. Skawiński czuł wielką pustkę, bo on nie zdążył jej nic powiedzieć. Latarnik nadal pracował, pomagając karczmarzowi, ale już nigdy się nie uśmiechnął... Nigdy by o niej nie zapomniał, nawet nie musiała o to prosić, ale jeśli prosiła, to znaczy, że bardzo jej na tym zależało. Minęły dwa lata. Skawiński był już bardzo stary, miał chore serce. Przez cały ten czas nie było dnia ani godziny, w której mężczyzna nie pomyślałby o Marii. Bardzo za nią tęsknił. Często chodził pod starą wierzbę, siadał nad jeziorem i myślał. Nogi już odmawiały mu posłuszeństwa. Wiedział, że zbliża się jego koniec. Pewnego dnia Skawiński bardzo długo nie schodził rano do karczmy. Kiedy gospodarz wszedł do pomieszczenia, zastał w łóżku martwe ciało pomocnika. Nie wystraszył się. Stało się.

Skawiński spoczął na miejscowym cmentarzu. Przed śmiercią nie spełniło się jego marzenie. Nie zobaczył Polski i już nigdy jej nie ujrzy. Na zawsze zostanie już w tej obcej ziemi.

Weronika Mądra klasa ID
Publiczne Gimnazjum